to obiecana Michałowi relacja:
po tym jak Michał zniknął w swojej prywatnej leśnej dróżce zostałem sam. Ostatni kilometr mój towarzysz narzucił ostre tempo więc postanowiłem kawałek przemaszerować i sie zaczęło... nie wiem czy to wina tego szybkiego tempa na ostatnim kilometrze, czy marszu który wytrącił mnie z równowagi, czy może po prostu zostałem sam, fakt faktem - biegło mi się mozolnie, stopy przestały się unosić a w perspektywie miałem jeszcze conajmniej pół godziny biegu. Przebiegłem przez osadę ze spuszczoną głową, prawe pasmo biodrowo piszczelowe zaczęło coraz mocniej ocierać o kłykieć kolana i ból dawał znać, że po ostatnim weekendzie jeszcze nie doszedłem do formy, jakby było mało zaczęła mnie boleć głowa...
Dolegliwości nasiliły się kiedy mijałem skręt w lewo na Mieczewo, noga za nogą przemieszczały się tylko siłą woli a wola była wielka, może jednak to była ambicja, czułem jednak, że ledwo dam radę dotrzeć do domu ale szybko odrzuciłem myśl o powrocie do skrętu i pobiegłem (powłuczyłem nogami) dalej. Zrobiło się jakby lżej więc pojawiła się myśl, że na ostatniej prostej może by skręcić w prawo i spróbować biec przez trzy godziny, zamiast zamierzonych dwóch i pół, to mi dodało werwy i krok stał się szybszy, jednak po chwili znów odezwał się ból w kolanie, potem w drugim i znów ledwo unosiłem zesztywniałe nogi. Wtedy znalazłem się na rozstaju - prosto do domu, w prawo... też do domu ale trzy kilometry dalej. Rozpocząłem skanowanie ciała - nawodnienie OK, zapas energii OK, mięśnie OK, stawy... bolą, nie ma co, lepiej skrócić męki niz miałbym zostać uziemiony przez kontuzję. Jeszcze oststni raz muśl o nadłożeniu drogi zwizualizowała mi obraz kiedy za pół godziny mógłbym popatrzeć sobie w oczy przed lustrem i z dumą powiedzieć "zrobiłeś to! kolejna bariera złamana, biegłeś przez trzy godziny!" ale...pobiegłem prosto.
Całość analizy za i przeciw na rozdrożu trwała może z piętnaście sekund, ruszyłem krótsza trasą, do domu tylko dwa kilometry i wtedy, po zaledwie pięćdziesięciu metrach, stało się. Nagle się zatrzymałem, nie mogłem w to uwierzyć, ale dałem się porobić!
To był moment kiedy nie miałem najmniejszych wątpliwości, że pokonałem właśnie moją pierwszą w życiu "ścianę", ba "ściankę" albo "ścianeczkę". Otóż, kiedy już posłuchałem mojego mózgu, który zamozachowawczo zmusił mnie do obrania krótszej drogi do domu, wtedy, po tych właśnie pięćdziesięciu metrach, systemem Pawłowa postanowił mnie nagrodzić - nagle jak zaczarowany zniknął ból i zmęczenie! Nogi stały się lekkie i mógłbym do domu sprincikiem.
O nie nie nie! Nie ze mną takie numery! I tutaj między innymi ukłon w stronę Ubuntu, za możliwość studiowania jego przypadku. Wiedziałem, że mózg mnie oszukał, oszukiwał mnie już przy skręcie na Mieczewo dwa kilometry wcześniej. Użył prostych narzędzi, moich przypadłości, zachaczył o wszystko co mogło by mnie zwieść z trasy.
Odwróciłem się i ruszyłem na trasę numer dwa. I co? Nico, biegłem zmęczony, coś tam pobolewało ale w końcu miałem już ponad dwie godziny trasy za sobą. Biegłem i śmiałem się sam do siebie a może z siebie. Jednocześnie nie mogłem się nadziwić jak realnie odczuwałem wszystkie symptomy wycieńczenia zanim nie odkryłem o co w tym chodzi. Pewnie żadna była by to dla mnie lekcja gdyby nie jak już wspomniałem lektura postów Ubuntu oraz innych którzy łamali "ściany".
Ktoś może powiedzieć "Phi! Ściana na 20km?", no tak ale od czegoś trzeba zacząć

Jestem przekonany, że kiedyś opisze wam ścianę na 80km

Żeby nie było tak różowo
Po kilku kilometrach zaatakowało mnie zwierzę. Normalnie taki zwierzak jest nieszkodliwy ale może dzisuejsze odgłosy polowania wzbudziły w nim najdziksze instynkty. Otóż minąłem już las i pokonałem ostatni podbieg, znalazłem się na Dworzyskach, podreptałem po betonowych płytach i poczułem asfalt pod nogami - co za ulga dla zmęczonych błotem i koleinami stawów, pochyliłem się nieco aby wydłużyć krok i wtedy znienacka wyskoczył na mnie rozjuszony pies! Stanąłem jak wryty, jedyną osłona była butelka 0,7l w dodatku pusta, bestia była tak rozjuszona, że nie reagowała ani na tupnięcia ani nakrzyki, próby hipnotycznego wpływu też na nic się zdały. Już zaczynałem panikować, już czułem jak zęby zachodzace pianą wpijają się w moje zesztywniałe łydki, prawie, prawie zdawało się, że czuję ten ból kiedy z odsieczą przyszedł mi właściciel psa. Musiał usłyszeć moje rozpaczliwe krzyki i wybiegł z domu, niemało się natrudził aby odciągnąć rozszalałe zwierzę. O dziwo puls niewiele skoczył a ja odzyskałem dziwną lekkość. Dalsza droga minęła juz bardzo przyjemnie zwłaszcza, że zaczął padać ożywczy deszczyk.
A! co to był za pies? Generalnie to do dziś bardzo ceniłem sobie maltańczyki...