Mój plan na GWINTa był prosty - przetrwać i zmieścić się w 10h

Oczywiście założyłem pewna taktykę, tradycyjnie miało być sporo marszu i pojawiła się nowość, miałem sporo zjeść! Wiedziałem też, że zdecydowanie za mało ćwiczyłem, wiec spakowałem różaniec.
Rano dopadł mnie stres, z ledwością wmusiłem owsiankę i kawę, czułem, że będzie ciężko.
Ruszyliśmy razem z Grzegorzem i jego szwagrem Jackiem, strzałem w dziesiątkę okazało się, aby pojechać do Grodziska i na start udać się całą ekipą autokarami. Zaraz po wejściu na halę w Grodzisku gdzie była odprawa udzieliła mi się atmosfera biegu, już było dobrze i zaraz w autobusie zjadłem bułkę z indykiem, jeszcze przed startem myślałem o żelu, ale ostatecznie odpuściłem sobie, Grzegorz kusił kawą a Jacek colą, ja popijałem wodę. Ponad godzinę czekaliśmy na start, czas płynął niezwykle szybko a atmosfera udzielała się coraz bardziej zwłaszcza, że nasza linia startu była miejscem kontrolno-odżywczym dla biegnących dystansem 110km i 160km i ci zawodnicy od czasu do czasu pojawiali się wśród nas. Należy zaznaczyć, że dystans 100mil, czyli 161km wystartował dzień wcześniej o 18: 00 a dystans 110km o 3: 00 rano, my ruszyliśmy o 12: 00 w wyśmienitych nastrojach, już około 3km weszliśmy w 1min marszu na każde 5min trasy, jednak znów dałem się skusić na trochę zbyt ambitne tempo. Jacek uciekł nam po kilku wspólnych kilometrach a Grzegorz pognał w las za Wąsowem, dzięki chłopaki za te wspólne kilometry.
Do Wąsowa wszyscy dobiegli z tą samą myślą – dziś będzie ciężko. Mieliśmy za sobą dopiero 15km a ja czułem, że się kończę, jeszcze nie pojawiła się myśl o rezygnacji, ale była to zapowiedź, że pojawią się niezłe kłopoty. Słońce wyjrzało zza chmur tuż przed startem, teraz prażyło bezlitośnie, każdy kawałek w otwartym terenie wymagał dodatkowego wysiłku i wody. Temperatura i wilgotność tłumaczyły poziom wyczerpania, zwłaszcza, że wszyscy mijani na trasie podzielali moje subiektywne odczucia. Nie mogłem się jednak opędzić od myśli, że może to być wpływ mojego stanu zdrowia, jeszcze wczoraj wieczorem miałem zapchane ropą zatoki, infekcja ciągnęła się ponad tydzień, bałem się, że kiedy przyjdzie „ściana” to będą to argumenty, aby z honorem zejść z trasy. Rozważałem też czy aby za dużo nie zjadłem, w porównaniu do roku ubiegłego jadłem nie, co godzinę a co pół godziny. Na 20km pojawiło się najgorsze, tak przynajmniej przypuszczałem, poczułem, że zaczyna mnie boleć stopa, w jej górnej części są takie małe kostki, które nazywają się kośćmi klinowatymi, kiedy rok temu zaczęły boleć po 30km to ledwo doszedłem do mety, ból był do zniesienia tylko podczas biegu a ja ledwo miałem siły na marsz. Zaczęły się czarne scenariusze, zwłaszcza, że Grzegorz pobiegł już swoim tempem a na trasie wyjątkowo mało było ludzi, stopa skupiała na sobie większość mojej uwagi, ciągle kombinowałem, co by tu zaradzić, zmienić proporcje biegu i marszu, może tylko marsz… w plecaku miałem bandaż elastyczny i wiedziałem, że taki ucisk złagodzi ból, bałem się jednak, że skoro stopa boli już, to nie przetrwam narastającego bólu. Wtedy uświadomiłem sobie dwie rzeczy, po pierwsze, że każdy mijany zawodnik/zawodniczka pokonujący równolegle dystans 160km dodaje niezwykle energii, po wymianie kilku zdań z każdym z mijanych nogi niosły całkiem żwawo a świadomość, że oni mają już za sobą ponad 100km nie pozwalała na jakiekolwiek użalanie się nad sobą, po drugie, uświadomiłem sobie, że mijam zbyt dużo ludzi. Nie spodziewałem się, że po drodze spotkam tylu z dystansu 160km i 110km, okazało się, że wielu z nich poważniej niż ja postawili sobie za cel wbiec na metę tuż przed 22:00. Gdzieś przed 28km w Porażynie dogonił mnie kolega z dystansu 55km i włączył się w mój stały rytm 1min marszu na 5min trasy, rozmowa pomagała przepędzać czarne myśli. Tuż przed Porażynem skończyła mi się woda – 2l w 13km! poważnie zacząłem się obawiać ostatnich 17km na 2l wody.
Pomarańcza w Porażynie były mniej słodkie, ale i tak zjadłem kilka. Radość z pokonania połowy trasy przyćmiła wszystkie niedogodności i kiedy ruszyliśmy z nowym kompanem dalej w trasę zorientowałem się, że nic nie zrobiłem ze stopą, że właściwie boli cały czas tak samo, postanowiłem na następnym punkcie dociągnąć wiązanie buta i albo pomoże albo… Po kilku kilometrach okazało się, że po prostu się kończę, tylko mój kompan motywował mnie do trzymania tempa, ale było coraz gorzej. Brakowało sił, zacząłem myśleć, że jestem już w stanie, jakim byłem rok temu na 50km, naprawdę było kiepsko, po jednej z minut marszu już się nie poderwałem do biegu, udało się po kolejnych 5min, ale za chwilę znów nie dałem rady. W końcu puściłem mojego Anioła Stróża przodem i tak znów zostałem sam. Wiedziałem, że teraz już ukończę ten bieg, ale postanowiłem, że resztę trasy przemaszeruję, zwłaszcza, że na ostatnich kilometrach majaczyły górki większe od naszych mieczewskich i tam dopiero zacznie się walka. Zacząłem się łapać, że odwalam całkiem ciężką robotę, rozluźniłem się, uśmiechnąłem do okoliczności przyrody i spacerowałem głęboko wdychając leśne powietrze.
Lasówki okazały się przełomowe a pomarańcza były jakieś takie suche. Przełom nastąpił, kiedy zobaczyłem kolegę z pracy, który biegł 110km i widziałem go w Nowym Tomyślu z okna autobusu – uświadomiłem sobie, że dogoniłem go, chociaż miał ponad godzinę przewagi… Pomyślałem, że skoro kolega, który rok temu przebiegł 55km w 6h porusza się tak wolnym tempem, to i mnie honoru nie ubędzie, dzięki Macieju za krzepiąca rozmowę. Zdjąłem plecak i rozwaliłem się na krześle, podjadałem pomarańcza i popijałem izotonikiem rozcieńczonym wodą, postanowiłem, że ruszę dopiero po Macieju, dociągnąłem sznurówki, wciągnąłem pomarańcze, żel, znów popiłem i tak może z 15min. W końcu Maciej ruszył w trasę, patrzyłem jak kuleje, pokurczone nogi nie chciały załapać, uśmiechnąłem się do siebie, wiedziałem, że pozostałe 17km to będzie niezła frajda.
Ruszyłem marszem, całkiem żwawo, ten odpoczynek świetnie mnie zregenerował (trzeba to lepiej potestować za rok), zachciało mi się siku, wreszcie! Nie sikałem od wielu km, ręce już mi popuchły, okazało się, że do mety sikałem, co pół godziny, potem jeszcze po mecie i w nocy… coś źle piłem chyba. Postanowiłem trzymać tempo kolegi Macieja, ale szybko zorientowałem się, że maszeruję dużo szybciej i jeszcze przed górkami wyprzedziłem jego i wielu innych piechurów (niektórzy nazywali siebie zombie).
Górki… dały mi skrzydeł, poczułem się jak w domu, wąskie, wijące się leśne ścieżki, miały tyle uroku, ze, co chwilę podbiegałem kawałek. Musiałem się hamować, aby zostało zapału na żwawe wbiegniecie na metę. Skąd ta energia i entuzjazm? Może dużo batonów i żelu, może dużo marszu i odpoczynku, może odpuszczenie sobie jakiegokolwiek wyniku (czasu), może modlitwy, których nie szczędziłem. Nigdy jeszcze nie biegłem w takiej euforii, radość mnie rozpierała, dawałem jej upust podbiegając pod piaszczyste górki, nagle cały ból przygniotło szczęście, po prostu biegłem. W tle łomotała burza i po chwili lunął deszcz, na szczęście miałem kurtkę przeciwdeszczową, zarzuciłem kaptur na głowę i rozkoszowałem się zapachem parującego deszczu.
Górki dokazywały współzawodnikom, jeden leżał powalony przez skurcze, inny leżał, bo musiał pospać. Ja wiedziałem, że wrócę za rok i będę się znów świetnie bawił. Na skraju lasu nieco ochłonąłem, okazało się, że do mety jeszcze całkiem sporo, zostawiłem za sobą las, który powoli pochłaniał już mrok. Ostatnie kilometry głównie przemaszerowałem, ale naprawdę żwawo. Minąłem dwóch z dystansu 161km, obaj ledwo utrzymywali się na nogach, jeden ledwo wspierał się na kijkach, ale z twarzy biła im duma. Teraz myślałem już tylko o zimnym kuflu czarnej Fortuny na mecie.
Zwyciężyłem! Przebiegłem metę z ogromna radością i mocą. Nie była to ta sama satysfakcja, co za pierwszym razem, kiedy zdobyłem zaszczytne miano ultramaratończyka, tym razem cieszyłem się ze wspaniałego biegu.
Jeśli za rok uda się trochę więcej poćwiczyć przed GWINTEM nogi to może być jeszcze lepiej, a może 110km?