W niedzielę odbyłem bieg Orlen Warsaw Marathon, co się tłumaczy na polski Narodowe Święto Biegania.
Najpierw pare słów o imprezie. Jak rok temu Orlen rzucił kupą kasy, zorganizował imprezę ogromną i świetnie zorganizowaną. Wysokie nagrody zwabiły sporo mistrzów afrykańskich i naszego Szota, którzy stworzyli kategorię Elite.Koło Stadionu Narodowego postawiono wielkie miasteczko namiotowe. Przewalały tam się zastępy stewardów, wolontariuszy i ochroniarzy. Zewsząd lał się napój Oshee w różnych smakach, bo ta marka była sponsorem tegorocznej edycji.
Start i meta były zorganizowane po dwóch stronach stadionu, start inaczej niż rok temu (raczej gorzej). Równocześnie startowały dwa biegi: maraton i bieg na 10 km. Oba startowały z szerokiej ulicy przedzielonej wzdłuż barierką by ludzie się nie mieszali. Rok temu my startowaliśmy w stronę Mostu Poniatowskiego, a 10tki w stronę Świętokrzyskiego. Wyszło to bardzo fajnie bo ludzie się mijali, pozdrawiali, przybijali sobie piątki, jak na meczu hokeja. Tym razem wystartowaliśmy wszyscy w jedną stronę. Ta zmiana utrudniła trochę wejście do stref startowych, bo cały ten tłum nadszedł z jednego kierunku i ostatecznie ludzie ustawili się w ostatnim momencie.
O 9.30 zagrała podniecająca muza, baloniki poszły w górę, start został entuzjastycznie ogłoszony i ... nic się nie stało. Na starcie maratonu stało 8000 ludzi (10000 na 10tkę) i zanim moja strefa 4.30h ruszyła minęło naprawdę dużo czasu. Zaczęliśmy biec przekraczając linię startu zawrotnym tempem 7.30. Tłok był niesamowity, Cały Most Świętokrzyski był zawalony ludźmi - lewa nitka maratonem, prawa 10tką. jednak po zbiegnięciu z mostu zaczęły się szerokie warszawskie ulice i się rozluźniło.
Trasa biegła przez śródmieście, potem do południowych dzielnic Warszawy, zawracała, kiedy wokół były już jakieś łąki i lasy, potem do Wilanowa i spowrotem do śródmieścia. Ogólnie była całkiem urozmaicona, tylko w czasie powrotu zdarzały się długie proste. Wracając widziałem często na horyzoncie Pałac Kultury, który wogóle się nie zbliżał.
Organizacja po drodze jak to w Orlenie była wzorcowa. Banany, czekolada, Oshee, woda i gąbki na punktach co 2.5 km. Przed każdym punktem tablica "Punkt odżywczy za 200 m" tak by każdy zdążył wyhamować

Wielkie banery z info o kilometrach. Ponieważ trochę mżyło wolontariusze ostrzegali na zakrętach, że może być ślisko. Bardzo mi się podobała pomoc medyczna. Jeździł między nami taki wielki bysio na wielkim wypasionym motorze, na sygnale, w fajnym stroju ratownika medycznego, dopadał mdlejących i ich cucił. Już nie chcę być strażakiem - mogę być ratownikiem medycznym. Mijałem też stojący przy krawężniku ambulans, z okna wychylał się ratownik i nas zaczepiał słowami "zapraszamy!".
Meta - wielka brama z wielkim telebimem, estradowymi dymami i wywijającymi pomponami laskami w miniówach.
Za metą depozyt, posiłek regeneracyjny, przebieralnie (trudno tam było od stężonych feromonów wytrzymać), prysznice, pełna kultura.
Bardzo poprawił się dojazd na imprezę po otwarciu drugiej linii metra dzięki stacji Stadion Narodowy. Transport w dniu zawodów był dla okazicieli numerów startowych bezpłatny.
Trochę o nas. Pojechaliśmy tam we dwóch z kumplem Jackiem B. w sobotę by odebrać numery. Nocleg w służbowym mieszkaniu, rano 8.30 byliśmy w wiosce biegackiej. W depozycie zostały ciuchy na przebranie, potem poszliśmy na start. Kumpel miał plan łamania czwórki, przygotowywał się do tego sumiennie, dokładnie wszystko zaplanował. Biegł tempem narastającym, miał rozpisane na małej karteczce czasy na poszczególnych kilometrach. Sprawdzał je na przedpotopowym zegarku elektronicznym. Pobiegł tak precyzyjnie, że na mecie miał netto 3.59.10. Gratulacje Jacek:)
Ja zawaliłem kompletnie przygotowania, a czym bliżej biegu miałem na niego coraz mniejszą ochotę. Pojechałem trochę dlatego, by nie wystawić Jacka, z którym sie umówiłem. Jednak w drodze i potem we wiosce udzieliła mi się atmosfera. Rano na starcie już byłem nakręcony jak nie wiem co. Zacząłem się zastanawiać co bym chciał osiągnąć. Przedtem myślałem o jakimś marszobiegu, teraz założyłem biec 6stką robiąc chwilę marszu na każdym wodopoju. Wodopoje były rozstawione co 2-3 km. Przerwy na marsz trwały tyle co wypicie kubka wody/izotonika. Rok wcześniej podobnie (trochę więcej marszu) zrobił Jacek, ostatecznie kończąc z czasem 4.30. Ciekaw byłem czy to przetrwam. Ustawiłem zegar by pilnował mi tempa.
Jak to w takich biegach pierwsze 20-25km było bezproblemowe. Biegłem tempem podobnym jak wszyscy naokoło, ludzie byli zadowoleni, uśmiechnięci. Potem stopniowo wszyscy zamilkli i zaczynała się rzeźba. Coraz więcej ludzi zaczęło przystawać, coraz więcej udawało mi się wyprzedzać. Całkie sporo ludzi potrzebowało pomocy ratowników.
Do 33km zmęczenie narastało ale było do zniesienia. Z czasem po 30tym tempo zaczęło lekko spadać. Potem nadszedł 35km, gdzie już zacząłem jechać na oparach. Zobaczyłem te same ulice co rok temu i przypomniałem sobie dokładnie jak się na nich męczyłem. Żeby to przetrzymać trzeba było się nieźle napracować, szczególnie głową. Cały czas gdzieś tam atakowała mnie myśl by sobie zrobić dodatkowy spacerek, ale jakoś drania zmogłem. Niestety na 40tym kilometrze (stadion już widać na wyciągnięcie ręki) pojawił Most Świętokrzyski, na którego trzeba wbiec. Tam włączyły mi się jakieś nowe objawy - zbieranie na rzyganie, lekkie zawroty głowy, czułem, że być może potrzebny będzie ratownik. Trochę się wystraszyłem i przeszedłem do marszu. Być może bałem się tego podbiegu juz wcześniej. Po 100-200 metrach gdy skończyła się górka (jak to na moście) zaczęło się z górki. Tam się rozpędziłem i już bez większych problemów dobiegłem do mety mimo podbiegu przed ostatnią prostą - kolejny dowód, że najważniejsza jest głowa.
Po mecie medal, folia termiczna, zrobiliśmy sobie misia z Jackiem i zwaliliśmy się na glebę koło depozytu. Trochę się czułem jak kiedyś po Grodzisku - zawroty głowy i mdłości, ale słodki baton jakoś szybko mnie postawił na nogi. Jacek był w duużo lepszej formie.
Potem odbyliśmy zombi walk na stację metra, ludzie (niebiegacze) śmiali się z mojego kroku, ale co tam:)
Wróciliśmy chwiejnym krokiem do mieszkania, potem prysznic, wysokokaloryczna pizza i do domu.
Mój czas netto 4.23 - szału nie ma, ale jeśli uwzględnić praktycznie brak przygotowań to nie jest źle.
Rok temu po całkiem mocnych (choć niezbyt przemyślanych) przygotowaniach wykręciłem 4.04.
Dziś po dwóch dniach od imprezy nogi zaczynają prosto chodzić, choć jeszcze dobre nie są.
Dzięki Jacek za wspólny wyjazd i bibliotekarce Karolinie za doping:)