Dobra, czas coś napisać.
Zacząć chyba trzeba od piątku. Wyruszyliśmy wieczorem do Wolsztyna, jako, że trzeba było wcześniej odebrać pakiet startowy. Na miejscu była już kupa ludzi, harcerze robili za wolontariuszy, wszystko szło sprawnie i szybko. Zdaliśmy rzeczy do depozytu w worku czarnym (niebieskie były na przepak dla tych na 110km). W pakiecie startowym całkiem fajna czołówka, śmieszny gumowy, składany kubek, piłeczka golfowa, długopis, tak więc dla każdego coś miłego.
Można było zostać w Wolsztynie, spać na sali, w nocy o 2 dostać darmowe śniadanie, potem pociągiem retro jechać na start do Grodziska. My jednak wzgardziliśmy tymi cudami. wymyśliłem, że ważniejsze jest by się wyspać i zarezerwowałem pokój dwójkę z rozłączonymi łóżkami (pani w rezerwacji się pytała czy nie chcemy podwójnego wyra) w ekskluzywnym hotelu BeHaPowiec. Pokój okazał się z widokiem na wielki klimatyzator, który ryczał jak kombajn w żniwa, do tego w tym hotelu właśnie w tę noc odbywało się wesele i goście ganiali się po korytarzach.
Tak więc sen był lekko przerywany.
3 rano budziki zadzwoniły, zjedliśmy nasze pomysły na śniadanie (ja miałem obrzydliwie rozmoczoną owsiankę z poprzedniego dnia, Romek coś zielonego i zmielonego), ostatnie sprawdzenia sprzętu i poszliśmy na start. Na dworze było z 10st i na starcie okazałem się jednym z czterech łosi w krótkim rękawie. Reszta w profesjonalnych, ciepłych strojach.
Dostaliśmy ciepłej herbaty, ciepło tez przywitał nas burmistrz Grodziska (też wstał w środku nocy), potem przyjechał pociąg retro z Wolsztyna i zebrała się już cała ekipa, pod 250 ludzi. Na czele stanął wóz strażacki, na końcu policja, czołówki się zapaliły i tak na sygnale ruszyliśmy przez Grodzisk.
Zabawa się zaczęła.
Zaraz za Grodziskiem wbiegliśmy w las. Biegliśmy przez jakieś 5km w miarę zwartej grupie leśnymi duktami. Bardzo fajne wrażenie robili oświetleni od tyłu biegacze - wszyscy mieli jakieś odblaskowe części ubioru: plecaki, gacie, buty. Wszystko to świeciło się w ciemnościach jak na planecie Pandora w Avatarze:)
W ciągu godziny zaczęło już mocno dnieć, obudziły się ptaki, które niesamowicie nam śpiewały.
Ekipa coraz bardziej się rozluźniała.
Gdy już było całkiem jasno, dobiegliśmy do górek wielkości naszych mieczewskich i organizatorzy przegonili nas po nich we wszystkich możliwych kierunkach. Nie było to wielkim problemem, bo większość biegaczy zdobywała je po prostu maszerując.
Na jednej górce była niespodzianka, wystawiła się grupa rekonstrukcyjna Wehrmachtu. Po biegu organizator nam opowiadał, że się trochę ich obawiał, czy chłopcy się nie wczują i nie otworzą np do nas ognia. Nie było jednak nawet żadnego "Raus" albo "Schnell", tylko żandarm (tzw pies łańcuchowy) z organizacji ruchu pokazał nam lizakiem kierunek.
Po tych górkach rozdzieliliśmy się z Romkiem, który musiał uważać na swoje stawy.
Po 17 km był pierwszy punkt kontrolny, tam picie, pomarańcza (moje odkrycie na biegach), banany (te mi nie wchodzą) i jazda dalej. Kolejne 10km i znów punkt kontrolny w Porażynie przy pięknym pałacyku gen Sosnkowskiego. Tu full serwis - picie, kabanosy, żółty ser, gorąca herbata, pomarańcza, banany. Zjadłem tam całkiem fajne śniadanie i w drogę. Biegłem wolno (jak biegłem napiszę później) wcale nie czułem się zmęczony. Czasem się pogadało z jakimś biegaczem, czasem się podziwiało widoki. Bo trasa trzeba tu powiedzieć była NIESAMOWITA. Lasy stare, młode, mokre, suche, pagórki, płasko, czasem jakieś małe leśne polanki, czasem jakieś bagna, czasem jeziorka. Naprawdę ta część wielkopolski jest przepiękna, zachwycająca i niesamowita. Sama trasa miałem wrażenie poprowadzona była po ulubionych miejscach organizatorów, tzn długie, wielokilometrowe proste przerywane były miejscami (zwykle pagórkowatymi), które przebiegaliśmy w każdym możliwym kierunku.
Biegłem głównie sam, zwykle widziałem w oddali jakiegoś biegacza, którego z czasem dochodziłem i wyprzedzałem. Aż mi było troche głupio, pewnie wszyscy myśleli "wot kozak. nadejdzie na niego czas...". Trochę racji mieli.
Po opuszczeniu Porażyna (27km) niestety zaczęły się u mnie pewne problemy - odezwał się staw skokowy, który lubi asfalt, niestety nie trawi nierównego terenu. Zaczął boleć coraz bardziej. Praktycznie z tym stawem walczyłem z różnym skutkiem do końca biegu.
Kolejny punkt - Kuślin to 37 km (Romek wyliczył, że był bliżej). Gdy tam przybiegłem zaczęło się już powoli odzywać zmęczenie. Na punkcie najadłem się pomarańczy, wypiłem bardzo słodką i gorącą herbatę i ruszyłem na ostatnie 18 km. Na tym punkcie była mała pułapka - do siądnięcia i odpoczynku zachęcały rozstawione ławki. Niektórzy na nich nawet leżeli (!). Gdybym skorzystał ciężko byłoby ruszyć. Odrzucając pokusy pobiegłem dalej.
Ogólnie byłem w dziwnym stanie: serce na niskim pulsie, oddech spokojny, tylko nogi przestały działać, do tego jeszcze ten staw, który już nieźle nap.. Tutaj może napiszę jak biegłem. po poradach Jacka Utrabiegacza ustawiłem sobie stoper na 10min/2min, czyli 10 min biegłem w tempie między 6 a 6.30 , potem 2 min szedłem. To bardzo dobrze konserwowało siły, jednak strasznie się obchodziło z bolącą stopą. Każde przejście z marszu do biegu to była katorga i jakieś wygibasy, by znaleźć najmniej bolący sposób biegu. Po 3-5min ból może nie przechodził, ale był już do zaakceptowania. Do tego doszło, że na ostatnich kilometrach, kompletnie wykończony wolałem już nie robić przerwy, a biec by nie męczyć się potem ze zmianą rytmu.
Po 45km pojawiło się coraz większe znużenie. Tempo zaczynało spadać, oddech przyspieszać, robiło mi się coraz bardziej zimno (nigdy w biegu zimno mi nie było). Zjadłem żel i trochę morel suszonych, wiele to nie pomogło. To już była głównie walka z psychiką. Przecież nie chodziło o to by biec jakimś określonym tempem, by zachowywać jakąś piękną postawę. Chodziło tylko o to by biec. Pewnie wyglądałem jak paralityk, jak gość, któremu zabrano balkonik, ale miałem to w tycie. Trzeba było biec i jakoś diabeł (albo anioł stróż) nigdy nie szepnął do ucha "daj sobie spokój". Więc jakoś biegłem.
Bardzo pomagało uświadomienie sobie ile już za mną i jak mało zostało.
W końcu wbiegłem do N Tomyśla. To był najdłuższy Nowy Tomyśl w życiu. Ciągnął się niesamowicie. Najpierw było jakieś rozlazłe po okolicy przedmieście. Wiedziałem, że meta jest w szkole, patrze jest jedna. Ja p.. nie ta, bo pusto. Patrze następna, ja p... nie ta, bo to przedszkole. Tomyślanie zaczepiali i mówili, że to już za chwilę, ale wszyscy kłamali.
Meta wyskoczyła nagle po jednym zakręcie, po małym zbiegu. Przez ten zbieg nie mogłem się za metą zatrzymać, więc z rozmysłem wleciałem w gościa rozdającego medale. Chyba najlepiej nie wyglądałem, bo zaraz ratowniczka pytała się czy jest ok.
Powiem tak: żadna dotychczas meta nie wywołała we mnie takiej radości i wzruszenia. Nie wyobrażam też sobie, by ta meta mogła być dalej. A przecież połowa ludzi nie skręciła do niej, tylko pobiegła do Wolsztyna robiąc dystans 110km. Ja na dziś siebie kompletnie w tym nie widzę. Po 55km byłem obolały, wycieńczony i szczęśliwy:)
Trochę poleżałem, poszedłem po depozyt, potem pod prysznic. Prysznic był kojący i przyjemny - problem był tylko z umyciem stóp, nie było jak do nich się dostać, ani się pochylić, stawanie na jednej nodze było niewykonalne. Potem fajne, pożywne jedzenie - ryż z warzywami i mięsem, banany, ciasto.
Poczekałem na Romka przy mecie, którą przebiegł uśmiechnięty i z godnością

Do 15 się byczyliśmy, Romek jeszcze zdążył załapać się na masażystę.
O 15 wręczenie medali zwycięscom, potem organizatorzy odwieźli uczestników do Wolsztyna, a że 5 biegaczy (w tym nas dwóch) chciało do Grodziska, to sam szef biegu zawiózł nas prywatnym samochodem. Po drodze opowiadał nam wiele ciekawych historii o biegu i o bieganiu ultra.
Dwa słowa o organizacji (może ktoś z organizatorów to przeczyta). Organizacja była mistrzowska, trasa oznaczona jasno i wyraźnie, punkty kontrolne wyposażone we wszystko co trzeba. Widać, że goście wiedzą jak to się robi, połączenie profesjonalizmu i wielkiego serca.
Na koniec historia od gościa, który nas odwoził. Pytałem się go jak sobie radzili z obsługą medyczną. Opowiadał, że chcieli wycofać jednego biegacza na pierwszym punkcie kontrolnym, słabo wyglądał bo "sr... i rzygał". Biegacz stwierdził, że jednak spróbuje biec dalej. Jednak w Porażynie gość nie wyglądał lepiej i nadal "sr.. i rzygał". Niestety w Kuślinie było tak samo. Na mecie biegacz zjawił sie wysr., wyrzygany i świeży jak skowronek... Jak to bieganie uszczęśliwia i leczy ludzi...