c.d.
Miał być najdłuższy marsz mojego życia – 55km.
Potem uświadomiłem sobie, że to żadne wielkie halo, tyle to się robi pierwszego dnia pieszej pielgrzymki do Częstochowy. Następnie zacząłem biec te 55km, potem stosowałem podbieganie z przewagą marszu aż po 27 km poczułem spory dyskomfort pod lewym sznurowadłem, jakbym za mocno dociągnął sznurówki, ale nie wiązanie było OK. Zaniepokoiłem się, byłem tak skupiony na pasmach, że nie zwracałem uwagi na inne części ciała, okazało się, że zaczyna mnie ciągnąć pod prawym kolanem, bolą biodra i ta stopa. Wróciłem myślami na szlak i doszedłem do wniosku, że stopa coś tam „mówiła” już od 10km, rozpocząłem testowanie i okazało się, że boli tylko podczas marszu. Mijał jakiś 30km pasma były OK więc postanowiłem więcej biec, bez strategii, zwłaszcza, że przestałem właśnie kolejny raz pełnić rolę marchewki – wyprzedziła mnie znajoma trójka i rozpocząłem pościg (mocne słowo, trzymałem się nich po prostu). Ból w stopie dokuczał ale kolejne 10km znów szybko minęło.
9:06 melduje się na ostatnim punkcie razem z jedna z marchewek (zdjęcie z tyłu i z przodu zamieszczone przez Michała), na zdjęciu dojrzałem dopiero, że mój towarzysz „niedoli”, miał numer dokładnie o 100 większy niż mój. Moje marchewki rozkładają się na ławkach, ja wciągam kilka pomarańczy, bananów, piję izotonik (rutyna ), nalewam wody do bukłaka i okazuje się, że było już na dnie, czyli ostatnie 20 km wypiłem 2 litry, pojawia się myśl, że na pozostałe, najtrudniejsze 18km może mi zabraknąć wody… dopijam jeszcze kubek izotoniku. Czuję się wyśmienicie, marchewki leżą, ruszam.
Jeszcze nigdy nie pokonałem takiego dystansu, za kilka kilometrów zaliczę swój pierwszy maraton i pozostanie „tylko” 13km do mety.
Jem teraz trochę częściej, co 40min wciągam powoli batona biegowego o smaku czekoladowym, w sumie zjadam ich 5 na całej trasie, na ostatnie kilometry mam przygotowane żele energetyczne które dostarczą szybkiej dawki energii, je będę wciągał co pół godziny, w sumie 3 szt. Od razu mała uwaga co do żeli, dzień wcześniej oglądałem w sklepie żel o smaku czegośtam ze słonym masłem, producent zapewniał, że jest to doskonałe urozmaicenie smakowe na długich dystansach, wyśmiałem to w myślach. Niestety, mocno przepraszałem producenta, gdy po całym dniu jedzenia słodkich rzeczy musiałem przełknąć cukrzaną papkę o smaku nieważnecośtam – BLE!
Zaraz po opuszczeniu 37 km postanowiłem biec przez 5 minut a następnie maszerować przez kolejne 5. Taktyka okazała się o tyle łatwa, że od drugiej minuty marszu, ból w stopie powodował, że liczyłem sekundy aby znów pobiec i poczuć ulgę. W pewnym momencie dogoniła mnie para która na szlaku zasłynęła jako „orkiestra” – jej pierdziały buty a jemu coś dzwoniło. Okazało się, że maszerujemy równym tempem ale oni biegną 5 min na 2,5 min marszu, podłączyłem się, ale po kilku cyklach odpuściłem, bałem się przeciążyć pasma które zaczynały pobolewać. Ból w stopie był nieznośny ale ból kontuzjowanego pasma uniemożliwia bieg.
10:36 Michał jest na mecie a ja już na 44km. Już a może dopiero.
Maraton miałem za sobą, i po kilku minutach minąłem tabliczkę „45Km”. Byłem z siebie dumny. Byłem już trochę zmęczony.
Od 13 km zmagałem się z myśleniem, zrozumiałem jak bardzo brakuje mi moich marchewek, ciągle się oglądałem czy aby mnie nie doganiają, niestety nie było nikogo widać na najdłuższych prostych odcinkach. Czasem tylko śmigali obok znienacka ci którzy (jak zakładał mój plan pierwotny) pozostawili sobie siły na ostatnie 10 czy 5 km. Od 40 km ciągle mijaliśmy się z kolegą który przy podobnym mi wzroście dźwigał co najmniej połowę więcej ciała, jak się okazało później, tego ciała było prawie raz więcej. Teoretycznie był idealnym towarzyszem do wspólnego biegu, maszerował i biegł dokładnie tak jak ja, tyle, ze nasze interwały nie pokrywały się czasowo, wiec ciągle się mijaliśmy. Widocznie, żaden z nas nie miał ochoty pogadać.
Zmęczenie było coraz dotkliwsze.
50 kilometr nie chciał nadejść. Zmniejszyłem częstotliwość interwałów o połowę, tak było lżej. Kolega od mijanki zajął pozycję 200 metrów za mną i tak trzymał. Zaczęły się łąki i otwarty teren w którym czas i trasa płyną bardzo powoli. Na horyzoncie jawił się Nowy Tomyśl – meta. Gdzie jest ten cholerny 50 kilometr?!
-Wody? – zapytał ktoś z zaskoczenia. Organizatorzy, zapewnili nam mobilne punkty kontrolno odżywcze na rowerach – bardzo miły gest. Podziękowałem, dowiedziałem się jednak, że nie minąłem 50km, że będzie za chwilę. Chwila była długa.
11:15 jest 50km!
Próbuję podbiegać ale nogi nie chcą. Dalej pozostaje marsz. Co chwilę sprawdzam na Endo ile jeszcze ale trasy nie ubywa. Piję coraz więcej, słońce zaczyna grzać.
A gdybym tak zemdlał… kusząca myśl.
A może złapać stopa…
Noga za nogą.
Jestem już w mieście. To na pewno za chwilę. Zaraz będzie meta.
Zmęczenie i spuchnięte stopy sprawiają, że ból mija. Zaczyna się jakaś dziwna błogość. Z letargu wyrywają kibice „Dalej! Dalej! Jeszcze kawałek!”. Gówno prawda. Co oni mogą wiedzieć o kawałku drogi.
Spoglądam w dół i płytki chodnika rozjeżdżają się. OJ! Niedobrze. Ogarniam się! Zaczynam wyznaczać cele – znak drogowy, ławeczka, płotek, babcia z zakupami, drzewo, czerwone auto…
- No wreszcie! Po tylu kilometrach! – znajomy głos był tuż za mną. Marchewka! Już zapomniałem, że jeden z chłopaków (marchewka) wyprzedził mnie sprintem chyba z godzinę temu. Teraz równym, jak zwykle szybszym od mojego marszem, centymetr po centymetrze mijała mnie dziewczyna. Wreszcie miałem kogoś za kim byłem w stanie nadążyć. Tak mi się wydawało do czasu aż ruszyła truchtem…
Jedyna myśl która trzyma przy woli walki to myśl o przebytym dystansie. Tak jak nie wolno myśleć o całym dystansie który ci pozostał, tak trzeba kurczowo trzymać się myśli o tych CAŁYCH 54km które ma się za sobą.
Skręcam w lewo za blokiem i jakiś koleś krzyczy na mnie:
- Stary! No dajesz! Dalej, tam jest meta!
- Ale jak? Tam? To białe?
- No tak, za 100 metrów. Biegnij!
Pobiegłem. To było najpiękniejsze 100 metrów w moim życiu. Pomyślałem o tacie który zaszczepił we mnie determinację, o Bogu który pozwala mi mierzyć siły na zamiary i pomyślałem, ze za rok znów tu będę.
P.S.
Miałem zdradzić wariant najoptymistyczniejszy – nie przybiegłem ostatni