Maraton za mną!
Wprawdzie jak widać rękami jeszcze ruszam, ale nogami nie za bardzo.
Maraton startował o 10, idąc na start z przyjacielem nieźle wymarzliśmy, ale zaraz jakaś laska zaczęła robić rozgrzewkę, co wyglądało zabawnie, gdy 4000 luda kręciło głowami, rękami, biodrami (mało atrakcyjne bo prawie same chłopy). Zrobiło się cieplej.
Gdy wystartowaliśmy ponad trzy minuty minęły zanim przebiegłem linię startu, bo luda było naprawdę dużo, a ja zawsze się staję na końcu.
Były do zrobienia dwa kółka (mapa na końcu tekstu), każde trochę ponad 20km.
Mój plan był taki by przebiec całość wolno, ale bez przechodzenia do marszu (jak zdarza się to często nowicjuszom gdy już ujdzie para). Wyjątkiem miały być wodopoje, bo nie da się porządnie napić i najeść w biegu (a to jest bardzo ważne).
Prawie mi się udało.
Pierwsze kółko było przyjemne i bezbolesne, orkiestry grały, ludzie wiwatowali, biegacze żartowali. Z początkiem drugiego kółka rozmowy powoli milkły, oddechy się skróciły, niektórzy zaczęli iść. Koło 30km mijałem już całe tabuny ludzi idących, co ciekawe mijałem na zmianę duże grupy piechurów, potem dużo mniejsze biegnących - tak jakby słabnięcie było zaraźliwe i jeden przechodzący do marszu pociągał za sobą innych.
Od ok 26 km zacząłem czuć nogi, nie było żadnego problemu z oddechem, nie czułem się zmęczony, ale nogi z kilometra na kilometr stawały się coraz bardziej "nie moje". Ale wytłumaczyłem sobie że drewniane nogi to nie powód żeby odpuszczać i biegłem dalej.
Krążą legendy o kryzysie trzydziestego kilometra. Na mnie przyszła kryska na Drodze Dębińskiej ok 32km. Nagle w pół kilometra poczułem się słabo, zachciało się rzygać a w głowie się zakręciło. Stwierdziłem, że jak dalej pobiegnę ściągnie mnie pogotowie i bieg się dla mnie skończy. Odpuściłem i przeszedłem do marszu.
Przeszedłem 100m i pomyślałem, że nie tak miało być, miało być tak pięknie, miałem BIEC.
Więc bardzo delikatnie przeszedłem do biegu, ale wolniejszego niż przedtem. Nic się złego nie działo, więc tym tempem przebiegłem do końca Garbar i potem nawet udało się przyspieszyć. Ostatecznie przekroczyłem linię mety po 4 godzinach 42 minutach netto (czyli od momentu przekroczenia linii startu)
Uczucia przekroczenia linii mety nie da się opisać - ponoć ja się trzymałem za głowę, kolega mówił że miał łzy w oczach (tez był pierwszy raz).
Nie da się też opisać wrażeń z odpinania chipa od buta - chipa trzeba było oddać organizatorom. Pięć minut chyba próbowałem kucnąć zanim się udało, wstawanie też nie było proste.
Fajnie zawsze było na wodopojach - można było dostać wodę, powerade lub banany. Przy każdym stole stały młode dziewczyny, które zachwalały to co miały (wodę, powerade lub banany) jako najlepsze, dające najwięcej orzeźwienia i mocy. Człowiek czuł się jak na arabskim targowisku. Jedna dziewczyna nic nie mówiła tylko stała i patrzyła się na biegaczy wzrokiem kota w butach ze Szreka. Miała mnóstwo chętnych na swoją wodę, mnie także:)
Przy innym stole podsłuchałem rozmowę gdzie jedna wolontariuszka zwierzyła się drugiej, że widziała już paru kandydatów na męża.
Doping był bardzo fajny, szczególnie na pierwszym kółku, na drugim raczej przeklinali nas kierowcy stojący w korkach - wyjątkowo biegacz wszędzie miał pierwszeństwo. Widziałem jak policja zatrzymywała ruch dla jednego biegacza.
Podsumowując maraton przy moich możliwościach to wyczyn dosyć ekstremalny, chyba niewiele brakowało bym poległ. Potężne ćwiczenie woli i niesamowita satysfakcja na mecie, dawno takiej nie czułem.
Mapa z naniesioną trasą maratonu
jutro będę miał zapis tempa i pulsu z garmina to dorzucę
PS
dziękuję mieczewskim biegaczom za wsparcie duchowe:)