Napoleon w markecie
- Ania
Dawno nie pisałam. Nie mam czasu. Jak większość z Was, zapewne. Mam nawet w pogotowiu listę tematów, które chciałabym uzewnętrznić w moim kąciku felietonowym. Lista sobie, życie sobie. Każdy felieton, wszystkie refleksje i spostrzeżenia, którymi się tutaj dzielę powstają spontanicznie, często pod wpływem jakiegoś wydarzenia bądź obserwacji. Spontaniczność i przypadek wygrywają zatem z planem, porządkiem i wszelkimi innymi wytycznymi, których czasem tak kurczowo próbuję się trzymać.
Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam planować. O ile nie mam obsesji na punkcie zegarka i nie należę do osób, które co chwila na niego zerkają, o tyle kalendarz jest nieodłącznym elementem mojej codzienności. Może jest to znak naszych czasów, aczkolwiek zastrzegam od razu, że nie biorę udziału w tzw. (i nota bene niemodnym) wyścigu szczurów, a może cecha mojego charakteru, którą momentami postrzegam jako utrudniającą życie wadę.
Ci z Was, którzy żyją spontanicznie zastanawiają się pewnie jak zorganizowanie, do którego czasem tęsknią i którego pewnie zazdroszczą może być przeszkodą. Postaram się przybliżyć Wam to zjawisko.
Bieganie, moja największa pasja jest nierozerwalnie związana z planowaniem. Paradoksalnie, zawsze chwaliłam sobie ten rodzaj sportu głównie ze względu na to, że nie wymaga „uwiązania”, że mogę włożyć trampki w dowolnym momencie, zamknąć za sobą drzwi i po prostu pobiec. Mit. Bieganie jest jedną z naczelnych pozycji mojego planowania, na kilka dni do przodu. I jestem najnieszczęśliwszą osobą na świecie, kiedy nie uda mi się pobiec o wyznaczonej porze. Cierpią na tym również moi najbliżsi, którzy prawdopodobnie, modlą się, aby nic nie pokrzyżowało tych planów, aby nie wiało i nie lało, aby nie musieli znosić mojego rozdrażnienia, przy którym syndrom napięcia przedmiesiączkowego to naprawdę drobnostka.
Jedzenie jest moją drugą pasją. A właściwie nie tyle jedzenie, co gotowanie, które wiąże się z zakupami. Mój szczery podziw budzą ludzie, którzy otwierają lodówkę, robią szybki przegląd szafek i na tej podstawie są w stanie skomponować posiłek. U mnie planowanie domowego menu jest jak strategia Napoleona. W poniedziałek robię wstępny zarys, we wtorek już prawie wiem, co będziemy jedli w piątek, weekend i może poniedziałek, a w środę mam już skonstruowaną pełnowartościową kartkę na zakupy. Mogę zatem śmiało wybrać się w czwartek do marketu, a ponieważ zakupy jako takie nie sprawiają mi przyjemności, aby były krótsze i mniej bolesne, moja kartka podzielona jest na poszczególne działy. Nie ma tu miejsca na przypadkowe plątanie się między regałami. Z dobrze skrywaną pogardą patrzę na osoby, które w iście sprinterskim tempie cofają się spod kasy, aby wrócić z zapomnianą paczką groszku i zapachem do WC. Oczywiście wszystko to przy karcących spojrzeniach kolejki, znaczących chrząknięciach i pomrukach.
Wybrałam dwa najbardziej spektakularne przykłady z własnego życia, chociaż mogłabym wymienić jeszcze dużo więcej. Przyznaję, że moje planowanie ułatwia życie, oszczędza czas i pewnie pieniądze, ale czasem sama mam tego dość. W końcu dom to nie przedsiębiorstwo, a kuchnia to nie chłodnia składowa, która wymaga zaawansowanych działań logistycznych. Bieganie ma sprawiać przyjemność, a nie być punktem w kalendarzu do odhaczenia.
Chciałam już kilkakrotnie zwalczyć swoje zaplanowanie, ale zazwyczaj wszelkie próby działania ad hoc kończyły się poirytowaniem i natychmiastowym nadrabianiem zaległości planowych.
Moje sztywne poukładanie wciąż wygrywa z romantycznym uroczym zapominalstwem.
W minionych czerwonych czasach byłabym na pewno docenianym pracownikiem jakiegoś komitetu centralnego planowania i pewnie nie raz dostałabym państwowe odznaczenie za opracowanie pięciolatki. Dziś, kiedy narzekamy na szalone tempo życia, na brak czasu dla siebie i innych, takie zaplanowanie może być błogosławieństwem, jednak stosowane w nadmiarze – tak jak kawa, wódka i papierosy – grozi uzależnieniem, a brak odpowiedniej dawki lekkim drżeniem rąk i nerwowością.
To tyle na dziś. Do następnego felietonu, który pojawi się, no właśnie, nie wiem kiedy. Od czegoś trzeba zacząć, prawda?