Dzieci i ich rodzice
- Ania
Lubię dzieci. Naprawdę. Zresztą sama chciałabym mieć gromadkę maluszków hasających po ogródku razem z psem. I o ile nie mam nic przeciwko dzieciom, o tyle zadziwiają mnie ich rodzice.
Tak się złożyło, że wokół mnie jest mnóstwo obdarzonych potomstwem rodzin, przy czym większość maluszków jest co najwyżej na etapie stawiania pierwszych kroków i wyrastania pierwszych ząbków. I bardzo im współczuję. Nie rodzicom, tylko tym małym, bezradnym dzieciom.
Zadziwiająca jest niezwykła moc takiego malutkiego człowieczka. Fakt, że może on sobie pełzać po kocyku, a pięcioro obecnych w pokoju dorosłych, niczym w hipnozie, śledzić będzie każdy pokonany centymetr, jest dla mnie zagadką. O ile taka obserwacja odbywa się w milczeniu – nie można rozmawiać ze sobą, absolutnie – o tyle największa jazda zaczyna się, kiedy dorośli przechodzą w program rozrywkowy. Mamy wtedy całą gamę min i gestów wszelakich, których celem jest wywołanie uśmiechu na twarzy maleństwa, nawet jeśli miałby on trwać ułamek sekundy. Tatusiowie, wujkowie i ciotki skupiają się maksymalnie i każdy z nich stara się wydobyć właśnie TEN dźwięk, wykrzywić twarz właśnie w TYM grymasie, który sprawi, że zapunktują u szkraba. Dziwię się nawet, że nie są prowadzone jakieś tabele, na których tak jak w naszej nędznej ekstralidze każdy mógłby punktować. I jak tu się uśmiechać?
A próbowaliście może rozmawiać z rodzicami maleństw na tematy nie związane z dziećmi? Trzeba mieć ogromną siłę przebicia, aby odnieść sukces na tym polu. Ja wciąż trenuję. Niczym transatlantyk pokonujący z mozołem góry lodowe, staram się przemycić neutralne tematy. Zazwyczaj poddaję się w pół drogi, przez co przytakując wysłuchuję szczegółowych opisów fizjologii niemowlaka, a mój Titanic z pomysłami na pokładzie zanurza się w lodowatym oceanie niemowlęctwa. Wiem, wiem przesadzam. Tak naprawdę fascynuje mnie to, jak osóbka, która przecież nie mówi, która nawet nie chodzi, której rozwój zatrzymał się na etapie pochłaniania jedzenia i jego przetwarzania, może przesłonić świat.
Dlaczego dziecko nie może otrzymać od najbliższych czegoś tak prostego jak odrobina własnej przestrzeni, jak kilka chwil dla siebie? Sami przecież lubimy zaszyć się czasem przed całym światem i pomedytować w samotności. Czemu dziecko, chociażby najsłodsze i najpiękniejsze musi być nieustannie zabawiane, a wręcz ogłupiane? Czemu nie damy chwili wytchnienia naszym umysłom wciąż zaprzątniętym pieluchami i grzechotkami? Czy to, że na moment nie będziemy się skupiać na naszych pociechach musi oznaczać, że automatycznie stajemy się gorszymi rodzicami? Dlaczego tak łatwo przychodzi nam rezygnacja z samych siebie? Prawdopodobnie odpowiedzi pojawią się, kiedy sama będę matką. Na razie obserwuję całe to szaleństwo z boku i mam ogromną nadzieję, że mimo wszystko uchronię się przed tym. Uchronię nie tyle siebie, co moje dziecko. Dam mu oddychać.
Wiem, że to, co napisałam wzburzy krew u niejednych rodziców, których podstawowym argumentem przeciwko mnie, jest fakt mojej aktualnej bezdzietności. Owszem. Nie da się tego podważyć. Mogę jedynie powiedzieć, że pewne zjawiska na dystans widać lepiej, niż tkwiąc w nich po uszy na co dzień. I kto wie, może za jakiś czas czytając ten felieton, a drugą ręką kołysząc wózek, sama będę się sobie dziwić jak ja to mogłam napisać?