ZUS, YouTube, listonosz z Mieczewa...

Stało się. Ostatnie wycieczki do przychodni zdrowia w Kórniku oraz niegroźny kaszelek niemalże z dnia na dzień stały się chorobą wymagającą hospitalizacji. Jestem w sali nr 8. Ze ściany figlarnie zerka na mnie Kaczka Dziwaczka, przez okienko w drzwiach widzę rozpędzone pielęgniarki, a kroplówka, do której podłączone jest moje dziecko spokojnie odmierza czas...

Mogłabym zacząć od narzekania. I zacznę. Ciężki to czas dla dziecka i jego mamy. Dziesiątki zabiegów, ciągle nowe sytuacje i duży stres odciskają na nas swe piętno. Pielęgniarki, choć w ogromnej większości starają się jak mogą, by nawiązać kontakt z małym pacjentem, dają odczuć mamom, że niewiele tu znaczą i nic nie wiedzą. Zamiast powiedzieć wprost co i jak należy robić, nie szczędzą złośliwości. Ale co tam. Dość użalania się nad sobą.

Tak naprawdę cieszę się, że trafiłyśmy właśnie tutaj. Jeśli moje składki na ZUS przyczyniają się do powstawania lub remontowania takich placówek, to widzę w tym sens. Szpital czyściutki, warunki naprawdę dobre, dziecko wraca do zdrowia, a ja pomiędzy jednym zabiegiem a drugim znajduję czas na przemyślenia.

Kilkudniowy pobyt w szpitalu uzmysłowił mi, że można dostosować się do każdych warunków. Gdyby jeszcze dwa tygodnie temu ktoś powiedział mi, że będę musiała spędzić kilka dni w jednym pokoju z chorym, a więc i marudnym dzieckiem, wydałoby mi się to równie nierealne jak to, że benzyna wreszcie stanieje.

Będąc we własnym domu, a więc mając do dyspozycji dużą przestrzeń, mnóstwo zabawek, kuchnię, psa, odtwarzacz DVD i inne dobrodziejstwa cywilizacji nie raz marudziłam, że spędzenie całego dnia z dzieckiem bez wyjścia na zewnątrz to horror. Narzekałam na brak urozmaicenia...

Będąc we własnym domu, gdy tylko moje dziecko przykładało głowę do poduszki schodziłam w samych skarpetkach po schodach, odcinałam dzwonek do drzwi od zasilania, ściszałam telefon i starałam się nie oddychać zbyt głośno, modląc się by w tym czasie nie przyjechał listonosz, na którego niebieski samochodzik mój pies reaguje prawdziwą furią.

Będąc we własnym domu byłam panią sytuacji. Tutaj nie mogę nic.

W szpitalu mam do dyspozycji pokój 2,5 x 1,5 m, łóżko i łóżeczko, dwie szafki. Muszę dawać sobie radę kilkoma książeczkami i zabawkami. Nie mogę wyjść z dzieckiem nawet na korytarz. Pozostaje nam jeszcze możliwość obserwacji padającego śniegu za oknem. Ale można i tak. Zadziwiające jak czas szybko mija.

W szpitalu, kiedy moje dziecko śpi, zza drzwi dobiega mnie rechot salowej, głos Myszki Miki (You Tube to zbawienie dla większości rodziców) oraz płacz innych chorych maluszków. Nie raz miałam ochotę pójść do dyrekcji i poprosić o osobne skrzydło szpitala dla mnie i mojej córeczki. Miałam też ochotę zostawić anonim w łazience, by moi sąsiedzi przestali trzaskać szafkami. Miałam też na końcu języka parę tzw. opr-ów dla personelu. Ale wiecie, co? Kiedy ja walczę ze swoimi demonami i ćwiczę permanentnie nadwyrężaną cierpliwość, moje dziecko śpi...

Dlatego czekam już bardzo na powrót do domu. Czeka na tam mnóstwo atrakcji, a rozpędzony listonosz już mi nie straszny. Czekam na to by być panią sytuacji. Pozdrowienia!