Marrakesh Half Marathon
- Michał
Historia zaczyna się dawno temu, kiedy Zosia wynalazła gdzieś w sieci opinię, że marakeskie zawody są jednymi z najpiękniejszych w świecie.
Stwierdziliśmy, że jedziemy, przy okazji zobaczymy Maroko. Na listę zapisaliśmy się w sieci na stronie francuskiego organizatora. Tanio nie było - 50EU za pakiet. Obywatele Maroka mieli promocję - 100MAD, co odpowiada ok 40 zł.
Ponieważ bieg stał się dla nas częścią wyjazdu krajoznawczego, to brakło trochę czasu na jakieś poważniejsze przygotowania. Podchodziliśmy do niego, z nastawieniem, że nie ma co się spinać, raczej należy to pobiec wolno, ciesząc się chwilą i otoczeniem (oczywiście nie wszystkim to wyszło). Pobiegaliśmy sobie wcześniej jedynie raz, wzdłuż wydm Erg Chebbi o wschodzie słońca.
Półmaraton miał odbyć się 25.01 w niedzielę. W sobotę należało odebrać pakiet we wiosce maratońskiej. Wioska - szumne słowo – składała się z czterech niewielkich namiotów, gdzie rejestrowano, wydawano pakiety i ew handlowano rzeczami biegackimi.
Pakiet zawierał numer, koszulkę i "złote" agrafki. Koszulkę dostałem Mkę, bardzo opinającą. Dobrze bym w niej wyglądał, gdybym miał kaloryfer...
Rano poszliśmy ciepło odziani na start. Poranki w Maroku bywają zimne. Na szczęście mieliśmy ze sobą niezawodną ekipę techniczną, dwie koleżanki, które z nami się włóczyły po Maroku. Oddaliśmy im ciepłe swetry i kurtki. Później okazało się, że i tak za dużo na sobie zostawiliśmy.
Nie było żadnych stref startu, ustawiliśmy się prawie na końcu. Tam byłem świadkiem jak Marokańczycy zagrzewają się do walki, jak się motywują. Kiedyś widziałem w TV jakąś demonstrację polityczną albo religijną w kraju arabskim. Goście podskakiwali, machali łapami i powtarzali jakąś zaśpiewkę, którą zapodawał jeden gość. Groźnie i trochę dziko to wyglądało. Tutaj odstawiła to całkiem spora ekipa (nie było żadnych "allach akbar") i bardzo im to fajnie wyszło. Trzeba by coś takiego u nas wprowadzić.
Ludzi było sporo, z 5tyś, różnica między netto i brutto wyszła jakieś 4-5min.
Start odbył się na długiej alei z perspektywą na najwyższy meczet w Marakeszu i ośnieżony Atlas. Najpierw biegliśmy przez dzielnice bogatsze, gdzie było sporo hoteli, banków i innych takich. Zupełnie europejskie miasto i europejscy ludzie. Potem przebiegliśmy przez Ogrody Menary, ponoć cud Marakeszu, ja jednak miałem wrażenie, że biegnę przez jakiś sad na przedmieściach. Ogrody te posłużyły wielu biegaczom za wiadomo co. Maroko kraj arabski, więc kobiety z tego miejsca nie korzystały, natomiast widziałem wiele biegaczek pośpiesznie wpadających do mijanych ekskluzywnych hoteli.
Potem bieg prowadził naokoło Medyny (stare miasto) wzdłuż jej murów. Meta była niedaleko miejsca startu, zresztą w tym samym miejscu i w tym samym czasie kończyli bieg maratończycy.
Organizacja na biegu była różna. Początek biegu był ok, ale później, przy Medynie zaczęło się robić przy poboczach bardzo tłoczno (Medyna sama z siebie jest mrowiem ludzi) i wielu ludzi niebiegnących szło razem z nami lub w poprzek, zdarzały się jadące z nami rowery, skutery albo osiołki z wozami. Były trzy punkty z wodą i mandarynkami. Mandarynki trzeba było sobie obrać przed zjedzeniem:) Były tez punkty z gąbkami. Tak więc pod względem organizacji ten bieg się do naszych polskich imprez nie umywa. Mnie te niedogodności zupełnie nie przeszkadzały bo nie biegłem na czas tylko do przyjemności. Jednak jakby ktoś biegł po swoją wyśnioną życiówkę, to pewnie by się wkurzał.
Dwa słowa o biegaczach i kibicach. Dużo było biegaczy z Europy, ale miejscowych też całkiem sporo. Biegały kobiety ubrane w tradycyjne arabskie stroje, w długich spodniach, koszulach z długim rękawem, w chustach na głowach i w wielkich przyciemnianych okularach. Niektóre miały te stroje zupełnie czarne i widać że było im ciężko. Kibice - miejscowi, duzi i mali, wszelkie płcie, wszyscy bardzo się cieszący i zachęcający. Ogólnie mam wrażenie, że Marokańczycy to lud bardzo serdeczny i uśmiechnięty i tutaj to się fajnie objawiało. Niektórzy kibice tak się podniecali że biegli jakiś czas z nami. Mijaliśmy jedną starszą marokankę raczej biedną, w tradycyjnym stroju (chusta, kiecka do ziemi), w rozczłapanych laczkach domowych na nogach (taka marokańska moda), z workiem foliowym w ręku, która biegła z nami bardzo zadowolona. Nie miała numeru startowego:)
My dobiegliśmy z czasem 2.09, co jest Zosi najlepszym czasem półmaratońskim. Trochę to się nieciekawie skończyło dla zosinych stóp (paznokcie, bąble).
Jeśli popatrzy się na listę zwycięzców, to w biegu maratońskim dominuje Etiopia (trzeci jest Ukrainiec), natomiast w połówce większość pierwszej dziesiątki zajmują Marokańczycy.
Podsumowując impreza może szwankująca w organizacji, ale nie do zapomnienia przez swoją egzotyczną atmosferę i piękne miejsce. Numer startowy z Marrakech Half Marathon ląduje na honorowe miejsce na mojej skromnej ścianie chwały.