Przychodzi baba do lekarza

Ostatnimi czasy zadaję się z lekarzami. Niestety, z różnych względów zmuszona jestem do wizyt tu i ówdzie, co przyprawia mnie o lekki ból głowy, gdyż jako osoba młoda i sprawna w ogóle nie powinnam w takich miejscach bywać. Moje dotychczasowe doświadczenia były raczej pozytywne, a to z tego względu, że leczę się prywatnie. Niedawno jednak zmuszona byłam skorzystać z państwowej, należnej jak psu zupa służby zdrowia, wobec czego wybrałam się do poradni chorób zakaźnych – nie, nie – żółtaczka, ani tyfus plamisty nie były powodem wizyty. Był on mniej spektakularny - na pozór niegroźne ukąszenie przez kleszcza.

 

Szłam pozytywnie nastawiona, a to dlatego, że byłam umówiona telefonicznie na konkretną godzinę. Przez telefon obsłużyła mnie bardzo miła pani, co w ogóle wprawiło mnie w zdziwienie, bo państwowa służba zdrowia inaczej się kojarzy. Zadowolona, ze świeżutką kartą pacjenta stawiłam się pod drzwiami gabinetu, dwie minuty przed czasem. Super. Szybko jednak moje złudzenia co do szybkiej i terminowej wizyty zostały rozwiane, gdyż ujawniła się pokaźna kolejka równie mocno oczekujących. Mogłam więc zapomnieć o zapisach na godzinę, gdyż decyduje prawo dżungli, czyli kolejność przybycia. Moi „kolejkowicze” byli dość spokojni, w trzech słowach wyjaśnili mi mechanizmy rządzące kolejką i kontynuowali oczekiwanie w milczeniu.

Aby nie zasnąć, zajęłam się obserwacją kolejki do gabinetu kardiologa. Pełno tam było okazów, idealnych do socjologicznej obserwacji. Przypuszczam, że oczekiwanie w ogóle, a w poczekalniach lekarskich zwłaszcza, wyzwala w ludziach dzikie instynkty, które nie ujawniają się na co dzień. Daje się zauważyć kilka odmian chorych kolejkowiczów: są tacy, którzy z wyższością patrzą na resztę, gdyż bywają u lekarza średnio co dwa dni, są przez to rozpoznawalni przez panie w rejestracji i laborantki i przez samego lekarza, oczywiście. To dodaje im estymy u kolejkowych niedoświadczonych nowicjuszy. Inni zaś próbują wykłócać się o zasady, które są jak najbardziej cywilizowane i równie nierealne w takich miejscach. Jeszcze inni – nazwani przeze mnie matematykami – doskonale wiedzą kto za kim i po kim, umieją wskazać wszystkich oczekujących we właściwej kolejności, jak literki w alfabecie, dodatkowo są też świetnymi informatorami. Za każdym razem, kiedy pojawia się nowa osoba ze standardowym pytaniem „Kto ostatni”, wyrywają się do odpowiedzi niczym uczniowie z ADHD. Fakt, dla biernej części kolejki są oni nieocenieni, gdyż zdejmują z niej ciężar odpowiedzi. Pozostaje jeszcze grono biernych, obrażonych na całą resztę oczekujących, którzy nie angażują się w kolejkowe roszady, nie próbują nawiązać sojuszy bądź za wszelką cenę wepchnąć się przed kogoś. Do której grupy sama siebie zaliczam? Nie wiem, naprawdę. Mam ogromną nadzieję, że do żadnej.

Opisane wyżej obserwacje pochodzą z reprezentatywnej próbki pacjentów nieznanego mi kardiologa. Urozmaiceniem mojej, nader nudnej kolejki, okazała się młoda kobieta z dwójką dzieci. Dziewczynka, która miała być obiektem badań lekarskich, była dość rozgarnięta i przestraszona w granicach swojej normy wiekowej. Jej brat, w podobnym zresztą wieku, był oryginalnym okazem dziecka, które od wygłupów i śmiechu przechodziło w rozpacz i nerwy w sposób tak płynny i sprawny , że moje rozdrażnienie zostało zepchnięte na dalszy plan przez autentyczny podziw. Z całą pewnością podziw należał się ich matce, która ze stoickim spokojem znosiła wahania nastrojów swego potomstwa. Przed nimi było jeszcze kilka osób, co oznaczało co najmniej godzinę oczekiwania. Kolejka posuwała się niemrawo, jej uczestnicy jakby pogrążeni w marazmie obserwowali kątem oka zmagania młodej matki.

I wtedy we mnie – na podstawie obserwacji obserwujących ludzi – zakiełkował pomysł, aby tę kobietę przepuścić. Była już godzina od czasu, kiedy powinnam przekroczyć próg gabinetu, nadciągała moja kolej, powiew wolności był mocno odczuwalny. I właśnie wtedy przewrotnie zaczęłam dyskutować sama ze sobą, co z tą myślą zrobić. Szkoda mi było tej pani i dzieci, podobno nie jadły śniadania, ze względu na badanie. Wspaniałomyślnie też szkoda mi było reszty kolejki, która zmuszona była uczestniczyć w całym spektaklu. Egoistycznie, chciałam wzbudzić podziw u reszty kolejki, że zdobyłam się na TAKI krok. Z drugiej strony obawiałam się linczu, gdyż pomiędzy mną a przedmiotem moich rozterek były jeszcze ze trzy osoby, które mogły się zbuntować. Siedziałam tak kilka chwil bijąc się z myślami, aż wystraszyłam się, że może nie jestem wyjątkiem i ktoś mnie ubiegnie z tą propozycją. Wtedy to moja oferta mogłaby się wydać wymuszona. Szybko więc zaproponowałam mamie, że nie ma problemu i może wejść przede mną. Czym jest moje pół godziny czasu, moje spóźnienie w pracy, w porównaniu z ciężarem sytuacji, jaki musiała podźwignąć ta kobieta. Na dodatek zupełnie spokojna, bez śladu irytacji na twarzy. Pomyślałam, że tym bardziej jej się to należy. A z drugiej strony może gdzieś to będzie zapisane w bożych rejestrach, że taki uczynek zrobiłam. Kilka dni temu pomogłam staruszkowi na ulicy pozbierać rozsypane drobne. Był to akurat odruch bezwarunkowy, nie było czasu na tak dokładną analizę. Potem tylko pomyślałam, że może znajdzie się to w moich aktach.

Wracając do dzisiejszej sytuacji. Poczułam ulgę, że to zrobiłam. Gdybym nie zaproponowała wejścia przede mną źle bym się z tym czuła. Poza tym mam nadzieję, że tego typu zachowania zawsze wracają, że może ta pani kiedyś przepuści kogoś innego, że może mnie samą kiedyś ktoś obdarzy takim kolejkowym przywilejem. Może do tego wszystkiego był w tym element edukacyjny dla reszty kolejki. Pokazałam że można pomóc i to nie boli, nawet jak samemu więdnie się wystarczająco długo. Zastanawiam się tylko nad jednym, czy biorąc pod uwagę przesłanki, jakimi się kierowałam, pomogłam czy nie pomogłam? Czy to było dobre czy wyrachowane?

Tak, kolejka to niesamowite studium ludzkich charakterów, odruchów i zachowań....